Gdyby w Ukrainie nadal ceniono literaturę nie według języka, a według treści, prawdopodobnie zacząłbym ten post od cytatu: "Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie tylko kupiła, ale nawet rozlała". Ale cytowanie Bułhakowa (zarówno Siergieja, jak i Michaiła) we współczesnej Ukrainie może prowadzić do takich samych negatywnych konsekwencji, co w przeklętych czasach sowieckich, dlatego zacznę od konstatacji.
Jesteśmy w punkcie bifurkacji. Przy czym opcje, które teraz są na stole, dotyczą złego, jeszcze gorszego i katastrofy. Kiedyś na antenie u Vlasty Lazur rok temu powiedziałem, że wiosną czeka nas remake 1917 roku. Wygląda na to, że pomyliłem się dokładnie o rok. Ta zima będzie przełomowa. To znaczy taka, która jest w stanie złamać naszą wolę oporu.
Bo ci, którzy byli gotowi bronić ukraińskiej interpretacji historii, języka, czarno-czerwonej flagi i prawa do posiadania w każdym mieście ulicy Stepana Bandery, albo są już w lepszym ze światów, albo są okaleczeni, albo nadal na froncie, albo się wypalili. A inni, którzy myślą w skali własnego życia i życia swojej rodziny, a nie "najwyższej sprawiedliwości" i "odwiecznej wojny z ordą", nie chcą umierać na froncie za to, żeby Mindicz&Co cieszyli się życiem za pieniądze skradzione nam. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. Ale to fakt.
Straszak, że Rosjanie przyjdą - przymusowo zmobilizują i zamienią w mięso armatnie, już mało kogo straszy. Państwo ukraińskie mobilizuje równie przymusowo i nader często arbitralnie. A styl wojny Syrskiego niewiele różni się od stylu prowadzenia wojny Gerasimowa. Tu już jednoznacznie, niestety...
Bo jeśli zaczynaliśmy tę wojnę jako dwa istotowo różne wszechświaty: wolność przeciwko niewoli; godność przeciwko upokorzeniu; motywacja, samoorganizacja, oddolna inicjatywa, więzi horyzontalne i kreatywność przeciwko zbiurokratyzowanej nieporadnej i otwarcie głupiej machinie wojennej Rosji - to teraz walczą dwie bardzo podobne armie, chyba że ubrane w różne mundury i pod różnymi flagami...
Dlatego przed nami dokładnie trzy opcje:
1. Zgodzić się na zły pokój, który proponuje Trump, zmienić legalnie władzę i powoli dochodzić do siebie po 7 latach rządów Zełenskiego. To zdecydowanie nie panaceum, ale to szansa. Następca może być nie lepszy, a nawet gorszy. Ale szansa polega na tym, że nam być może w końcu uśmiechnie się los - i u steru kraju stanie architekt i mąż stanu, który będzie kochał Ukrainę bardziej niż własnych przyjaciół, własną rodzinę, własną kieszeń, a nawet siebie samego. To oczywiście, jeśli Ukraińcy przyswoili sobie choć coś z tej strasznej tragedii, jaką stało się 35 lat niepodległości, kiedy straciliśmy 40% ludności i 20% terytoriów...
2. Nic nie zmieniać w nadziei, że nastąpi cud i Rosja "upadnie" wcześniej niż my. Właśnie według takiego scenariusza gra teraz Zełenski. Obawiam się, że już w pierwszym kwartale 2026 będzie musiał zagrać już nie Napoleona czy Churchilla, ale Mikołaja II...
3. Przewrót wojskowy. Nie najgorszy scenariusz. Ale problem w tym, że w Ukrainie teraz jest kilku odnoszących sukcesy, zdesperowanych i charyzmatycznych przywódców wojskowych, których ambicje wyraźnie mają wymiar polityczny. I obawiam się, że nie uda im się porozumieć, tak jak nie udało się 100 lat temu Petlurze, Konowałcowi i Melnykowi. Są zbyt młodzi i ambitni. A Ukrainie do wyjścia z kryzysu potrzebny jest mądry Mannerheim lub Waszyngton, a nie młody i porywczy "führer narodu ukraińskiego"...
28 lutego 1940 roku Mannerheima w kwaterze głównej odwiedził premier Finlandii i jeszcze czterech członków rządu. Na porządku dziennym było tylko jedno pytanie: szukać pokoju z ZSRR czy nadal stawiać heroiczny opór. Oto jak opisuje ten dzień ojciec i zbawca państwa fińskiego:
"...na północ od jeziora Ładoga i w Kuhmo osiągnięto wielkie sukcesy, ale sytuacja na Przesmyku Karelskim się zaostrzyła. Kazałem obecnym generałom przedstawić ministrom swoją ocenę sytuacji. Wysłuchawszy ich doniesień, ze zdziwieniem odkryłem: wszyscy oni, z wyjątkiem jednego, uważają, że jednak wytrzymamy, można i trzeba walczyć dalej. Kiedy ministrowie odeszli na bok, żeby porozmawiać między sobą, wykorzystałem okazję i uzasadniłem swoją opinię, że teraz trzeba próbować zawrzeć pokój - myśl, która u mnie przerodziła się w przekonanie. Uważałem, że nie powinniśmy pozwolić goryczowi, wywołanej surowością wysuwanych warunków, zaciemniać naszej rozsądności. To, że armia nie jest rozbita, póki co daje nam możliwość rozmawiania o pokoju. Jeśli nastąpi katastrofa wojskowa, nasze szanse na to będą zaprzepaszczone, a siły mamy napięte do granic."
Ale ukraińskiego Mannerheima póki co nie widać. Dlatego Titanic będzie kontynuował pewny ruch ku katastrofie. Z jakiegoś powodu wierzę, że Ukraina w niej przetrwa. Ale na pewno jest potrzebna, żebyśmy wreszcie opamiętali się, obudzili i zaczęli się zmieniać, a nie tylko obwiniać we wszystkim Moskali, przemianowywać ulice i przemalowywać płoty...